Kiedy jestem kobietą? |
Julia Fiedorczuk |
01 października 2012 |
Wybitna filozofka Judith Butler dowodzi w swoich pracach, że – z grubsza rzecz ujmując – nie istnieje ktoś taki, jak kobieta. Wchodząc w polemikę z rozmaitymi odmianami feministycznych i antyfeministycznych esencjalizmów, Butler wykazuje, że każda definicja kobiecości musi opierać się na wykluczeniu jakiejś grupy ludzi płci niemęskiej, ponieważ zawsze będą (szukam żeńskiej formy rzeczownika „odmieniec”, ale nie znajduję) – ponieważ zawsze znajdą się takie, które nie spełnią kryteriów wyznaczonych przez definicję. Poza tym Butler uświadamia nam, podążając tropem wytyczonym przez Michela Foucaulta, że każda definicja wtłaczająca żywe ciało w ramy esencjalnie pojmowanej tożsamości, bazuje na przemocy, i choć może się wydawać, że jest tu mowa o przemocy wyłącznie symbolicznej, to zdarza się – wcale nie rzadko – że przechodzi ona płynnie w przemoc fizyczną. Ma to miejsce na przykład wtedy, kiedy medycyna sięga po skalpel, żeby wyznaczyć płeć hermafrodytycznego noworodka, albo gdy jakieś ciało, budzące irytację lub niepokój, zostaje pobite, czasem przecież na śmierć. Świadomość tego problemu poprowadziła Butler ku pytaniom etycznym, ku próbie obejścia przemocy metafizyki drogą namysłu sięgającego głębiej niż substancjalne bycie. Butler, przede wszystkim w swoich późniejszych pracach, stara się opowiedzieć o przedustawnym zakorzenieniu tożsamości w tym, co inne. Źródłem ja jest nie-ja; źródłem tożsamego, jest inne, autonomiczna podmiotowość jest fikcją. Nie tylko autorka Uwikłanychwpłećposzła tą właśnie drogą myślenia – paradoksalnie, i trochę na przekór temu, co właśnie zostało powiedziane, można chyba zaryzykować stwierdzenie, że jest to droga kobieca, w odróżnieniu od tego nurtu w dwudziestowiecznej filozofii, który gloryfikuje przemoc (barwnym oponentem Butler częstokroć bywa Slavoj Žižek) i który sam siebie chętnie określa jako męski. Co więcej, istnieje bardzo mocna tradycja myślenia o kobiecie w kategoriach inności – według tej tradycji, promowanej między innymi przez psychoanalizę, miałaby kobieta stanowić wcielenie czystej inności. Sytuowałaby się wobec tego gdzieś na pograniczu podmiotu i przedmiotu, byłaby bytem pozbawionym substancjalności, możliwym do opisania tylko w kategoriach negatywnych, należałaby do bycia tak, jak okrąg należy do koła. Jak pamiętamy, próbą wyjścia z nazewniczego impasu było dla Butler odwołanie się do kategorii queer, określającej tożsamość, która właściwie nie jest tożsamością, bo nie bazuje na żadnej metafizyce. Co to jest: „kobieta”? Nie wiemy. Co to jest „jest”? Tego też nie wiemy, przynajmniej od czasu dekonstrukcji. A jednak: w życiu ciał płci niemęskiej zdarzają się takie doświadczenia, które bardzo trudno zrozumieć, a jeszcze trudniej zrelacjonować (choćby samej sobie), mając do dyspozycji tylko pojęcia całkowicie opróżnione z pozytywności. Mam na myśli zarówno doświadczenia pozytywne, szczęśliwe, rozkoszne, jak i bolesne; niestety te drugie wydają się nie tyle częstsze, co bardziej nierozerwalnie związane z faktem, że jest się osobą o niewłaściwej, z punktu widzenia dominującej kultury, płci. Co to znaczy? Czy można ten stan, nasze przyjemności i nasze cierpienia, zrozumieć i opowiedzieć bez odwoływania się do nasyconego przemocą języka metafizyki – czyli do tego samego języka, który spycha nas na margines istnienia? (...) więcej w Zadrze na papierze |