Włosy to niemal dyżurny przedmiot feministycznej krytyki zainteresowanej polityką reprezentacji. Zwykle mówi się o depilacji. Czy nieusuwanie włosów świadczy o wyższej świadomości, niezależności od wymogów patriarchatu, a może jedynie o zaniedbaniu? Co depilować? To, co odkryte czy także to, co zakryte? Pachy, nogi, ramiona? Okolice łona? A co z twarzą? Często zwolenniczki usuwania niechcianego owłosienia krytykują waloryzację „naturalnego” ciała jako przynależną do drugiej fali feminizmu (a więc należącą już do historii) lub jako modę na „female masculinity”. O ile jednak w kwestii depilacji ciała wśród feministek zasadniczo mile widziane są starania, by promować wolność wyboru, w tym wyboru pozostawiania włosków na skórze, to głównonurtowe przekazy medialne są jasne: golić! woskować!
Włosom na głowie poświęca się znacznie mniej feministycznej uwagi. Media głównego nurtu, zwłaszcza tzw. kobiece, oczywiście mają nam wiele do powiedzenia na temat modnych fryzur. Włosy mają świadczyć o zdrowiu i zadbaniu, zatem powinny być bujne i lśniące. Jednocześnie zaleca się, by je prostować, gdy się kręcą, albo zakręcać, gdy są proste, nade wszystko zaś: zmieniać ich kolor. Takie interwencje mogą przerzedzać włosy, pozbawiać je jakże pożądanego blasku, a więc zalecane jest używanie odpowiednich kosmetyków ochronnych. Błędne koło.
Publicystka „The New Statesman” Laurie Penny zapytała kilka dni temu w tekście „Why patriarchy fears the scissors” (Dlaczego patriarchat boi się nożyczek”) o polityczne znaczenie gestu ścięcia włosów i o to, jak kobiety z krótkimi włosami są postrzegane przez mężczyzn. Mnie interesuje nie długość, a kolor.
Farbowanie to zwyczaj zdecydowanej większości Polek: rozmaite dane mówią o ok. 70% kobiet wybierających kolor włosów inny niż swój naturalny. Danych dotyczących mężczyzn nie udało mi się znaleźć. Rzecz jasna, farbowanie nie jest wyłącznie kobiecą praktyką, lecz jej płciowe nacechowanie jest dla mężczyzn bezlitosne. Farbującym przypisuje się gejostwo (pamiętajmy: dla wielu ludzi to straszliwa obelga), do tego dochodzi estetyka opakowań kosmetyków. Widoczne są na nich wyłącznie zdjęcia włosów i ich kobiet. Przepraszam, chyba jednak odwrotnie. Pudełko produktu przeznaczonego specjalnie dla mężczyzn jest czarne i pozbawione zdjęć czy obrazków. Mogłoby zawierać np. wodę toaletową. Liczba pojedyncza nie jest przypadkowa – natrafiłam na tylko jeden kosmetyk koloryzujący dla mężczyzn. Jego zadaniem jest jednak krycie siwizny. Krycie nieobowiązkowe: mężczyzna szpakowaty, z włosami „sól i pieprz” jest uznawany za atrakcyjnego. W przypadku kobiety to oburzające, niedopuszczalne zaniedbanie, wybaczane dopiero w zaawansowanym wieku. U seniorek przecież kompletnie nie liczy się atrakcyjność.
Spójrzmy na to z drugiej strony. Kiedy kończy się młodość? Nie według tego, jak klasyfikują ją socjologia, demografia czy andragogika; pytam o odczuwane zakończenie. Z otrzymaniem dyplomu studiów? Przy podpisywaniu umowy o kredyt mieszkaniowy? Na porodówce? Bynajmniej. Kres młodości wyznacza pierwszy siwy włos. Paradoksalnie jego pojawienie się wspomniane 70% Polek może – lub mogło – łatwo przeoczyć. Zdradliwie kryje się pod farbą, spokojnie wypada nią okryty.
Presja na farbowanie jest ogromna, ale zauważalna przede wszystkim dla tej mniejszości z nas, które z tego zabiegu rezygnują. Farbowanie jest… naturalne. Jak pięknie być sobą, głosi hasło pewnego koncernu produkującego kosmetyki (uściślijmy: akurat nie do włosów). Interesującej ilustracji dostarcza jedna z porad znaleziona na typowym „portalu kobiecym”: „Jeśli masz problem, na jaki kolor się zdecydować, wróć do tego, który miałaś jako dziecko – eksperci twierdzą, że w ten sposób uzyskasz odcień najlepiej harmonizujący ze swoją urodą”. Najgorsze są „mysie” włosy. Mysie? To chyba właśnie takie, jak moje? Tyle razy opuszczając fryzjerski fotel słyszałam, jaka to będę „ładna”, kiedy „jeszcze tylko” się pofarbuję, że przestałam na tych fotelach siadać.
Jakiś czas temu z wielką przyjemnością przeczytałam list 48-letniej czytelniczki do redakcji „Wysokich Obcasów” zatytułowany „Siwe włosy dodają seksapilu tylko mężczyznom?”. Czytelniczka domagała się uszanowania jej prawa do niefarbowania, bo dotąd spotykała się wyłącznie z wrogimi i pełnymi niezrozumienia reakcjami rodziny i znajomych. Autorka listu ironizuje: „Przecież w 20 minut możemy sobie odjąć dziesięć lat!”. Zaiste, jakże sobie tego odmówić?
Odkąd pamiętam, zadziwiały mnie starania – nie tylko kobiet – by stwarzać iluzję innego wyglądu. Ukryć trądzik pod warstwami odpowiedniego podkładu, zamiast defekt zlikwidować. Wciskać się w bieliznę „korygującą sylwetkę”, a nie postarać się schudnąć. Obudowywać piersi stanikiem z wszytymi drutami (wiem, wiem: fiszbinami), zamiast poćwiczyć mięśnie podtrzymujące biust. Dlaczego dzięki temu, że ktoś widzi nas jako szczuplejsze czy młodsze, właśnie takie się czujemy?
Często wyrazem feministycznego buntu jest fryzura niekonwencjonalna, ale z namysłem dobrana, długo uzyskiwana (np. dredy) albo wymagająca wielu starań. Często siwizna też jest demonstracyjna. Co komunikuje? „Nie interesuje mnie ten aspekt kultu młodości. Godzę się z upływem czasu, ale nie chcę go tracić, siedząc z wylaną na skórę głowy substancją żrącą”. A może to, że siwe jest piękne? Niezupełnie. Piękne, a nawet dodające pewności siebie jest to, co chciane. Odgórne zakazy i nakazy niemile widziane. |